Władysław Grygny w Galerii Art Brut

Piotr Kobielski-Grauman

VINCENT VAN G. BIS? – WŁADYSŁAW G.

„W każdym człowieku tkwi zawiedziony poeta” – mówi Konsul Malcolma Lowry’ego podczas swych narracyjnych peregrynacji w słynnej powieści „Pod wulkanem”. To przypomniane nagle zdanie zadzwoniło mi w uszach na wernisażu wystawy malarstwa Władysława Grygnego w Galerii Art Brut Fundacji Teatroterapii Lubelskiej. Sprawił to wręcz oszołamiający kontrast między tym, co można tam zobaczyć, a tym, co można było usłyszeć i przeczytać na temat zamkniętej już (1936 – 2017) biografii tego artysty.  

NIEZNANY NIKOMU – to nader wymowny tytuł wystawy, zorganizowanej jeszcze za życia Władysława Grygnego (2O XI 2015 r.) w Muzeum Śląskim w Katowicach, której część można teraz oglądać w Lublinie dzięki współpracy z naszą Galerią Art Brut. Kurator tej wystawy – Sonia Wilk, otwierająca ją u nas 3 VII – m. in. wspomniała, że na owej pierwszej, swej „zwycięskiej” wystawie, artysta już w ogóle się nie pojawił. Ale w gruncie rzeczy usłyszeliśmy kolejną wstrząsającą opowieść, przedstawiającą tragiczne kulisy twórczości i życia kogoś, kto – jak widać! – tak bardzo był, a wśród nas go jakoby nie było…

Oto ktoś przez bez mała pół wieku tworzy tysiące obrazów i rysunków, mieszka pośrodku śląskiej metropolii,  przemierza kilometry, by zainteresować swym dziełem liczne galerie i muzea, a jest przez lata całe… jakoby niedostrzegalny! Można to oczywiście skwitować akademicko pojemną i wieloznaczną formułą: „sztuka psychopatologiczna” – jej geneza i koleje losu ludzi-artystów ją uprawiających, gdyby…  cokolwiek to wyjaśniało.  A przede wszystkim tłumaczyło jakoś fundamentalną i uniwersalną kwestię:  niezrozumienia. Nie każdy może być Salvadorem Dalim, który umyślnie sam siebie umieścił w niszy „sztuki paranoicznej”, co akurat nie przysporzyło mu złej sławy. Tymczasem wydaje się, że ta konwencja (art brut, outsider art, naif art) bywa nadal raczej swoistym odium ciążącym nad ludźmi uprawiającymi jakikolwiek rodzaj sztuki. Artyści i krytycy „profesjonalni”, czyli wykształceni akademicko, w najlepszym razie z pobłażliwością, jeśli nie z lekceważeniem, traktują dzieła i artystów sztuki nieprofesjonalnej, dystansując się konsekwentnie wobec tego zjawiska. Przewidział to ponad sto lat temu Witkacy, doznając szoku po zobaczeniu na wystawie paryskiej dzieł Picassa, van Gogha i Gauguine’a, i usiłując potem stworzyć swą teorię Czystej Formy, by w końcu stwierdzić, że jest to już niemożliwe, bo nie da się odtąd wyznaczyć wartości „absolutnych” w sztuce – ergo? – że będzie się ona (artyści akademiccy) zajmować głównie sama sobą… 

Sztuka jest bowiem także swego rodzaju językiem – nie tylko coś zmysłowo przedstawia i niejako magicznie tym urzeka, ale i komunikuje poprzez pewne kody znaków, a te działają jedynie pośród znających ów język. Można dziś śmiało rzec, że autor „Szewców” tym samym przewidział i zdefiniował istotę postmodernizmu: obecnie sztuka jest w istocie kontekstualna i jej kody znaczeń wytwarzane są i rozumiane wyłącznie w jej obiegu. Co – trywializując – oznacza, że coś tu ma znaczenie wyłącznie wobec czegoś, co również ma tu znaczenie. Rzecz jasna, dokładnie ten sam mechanizm działa na planie tzw. rynku sztuki – czyli koniec końcem – warunkuje tzw. sukces artysty. Gdzie tu jest miejsce na „objawienie się” następnego Vincenta, Absolutnego Talentu? – ba! – o tym się nie mówi…

Ale wracając do początku tej opowieści: Oto Władek Grygny, chłopak z małej wioski na Żywiecczyźnie, poszukując lepszego losu wędruje do wielkich Katowic, kształci się i zostaje górnikiem, podejmuje studia techniczne, żeni się i staje ojcem dwojga dzieci, stabilizuje rodzinnie, prawdopodobnie szczęśliwie. Ale… (tu wkracza licentia poetica – za mało wiemy, możemy się tylko domyślać, wyobrażać, dopowiadać od siebie: ale być może któregoś dnia w tym jego życiu zdarza się coś wyjątkowego, jakiś moment zapatrzenia, może w siebie, może w kogoś, coś, może nagle dostrzega na przykład jakieś inne światło w drzewach, jakiś szczególny blask w liściach, odmienne lśnienie kropli rosy na jakby po raz pierwszy zobaczonych kwiatach; albo też wprost przeciwnie, coś przerażającego, porażającego oczywistością brzydoty i zła, owo coś, co odwraca i wywraca cały ustalony porządek jego świata i życia… dość, że próbuje to komuś opowiedzieć, narysować, namalować, może ukochanej kobiecie, mamie albo przyjacielowi, i naraz widzi w ich oczach niedowierzanie, zawstydzenie, sztuczny uśmiech, może nawet niechęć, lęk… I zostaje z tym swoim olśnieniem czy porażeniem sam…)… Epifania:

Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu,
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar
,
W godzinie – nieskończoność czasu
.

Wiliam Blake

Dalsza część tej niesłychanie „szczelnej” biografii Władysława Grygnego mówi tyle, że nagle uległ chorobie psychicznej, zerwał z dotychczasowym życiem zawodowym i rodzinnym, i całkowicie poświęcił się malarstwu, stopniowo przez lata izolując się niemal zupełnie od otoczenia. Brzmi to enigmatycznie i znaczy wiele, i zarazem niewiele. James Joyce odnosząc się niegdyś do kwestii domniemanej schizofrenii Wiliama Blake’a, ironicznie skonstatował, że ma ona takie samo znaczenie, jak domniemana cukrzyca i reumatyzm u Szekspira – czyli raczej niewielkie wobec znaczenia dzieł obu autorów.

Co robi poeta, artysta w jakiejkolwiek dziedzinie, gdy doświadcza twardego faktu, że język, którym przemawia do potencjalnych odbiorców, wydaje się być dla nich jakimś obcym językiem, akurat niezrozumiałym? Malarstwo jest wszak również specyficznym językiem, i jeśli jego dzieła oglądane są i mijane obojętnie, artysta czuje się zawiedziony w swych intencjach porozumienia się ze światem, niezrozumiany – niby ktoś z innego świata. Wobec tego zderzenia, tej katastrofy w komunikacji z innymi, może po prostu zamilknąć, przestać malować. Ale jeśli jego początkowa, źródłowa epifania jest dlań wciąż oczywista i nieodparta, jeśli jej przekazanie innym rozumie jako swą misję – wybiera to, co jedynie może wybrać – pomnaża wysiłki i z całą desperacją zwraca się ku Dziełu.  Wyobrażam sobie, że to właśnie jest casus życia i twórczości Władysława Grygnego.

Po trzydziestu paru latach(?!) podejmowanych bez powodzenia prób zainteresowania swym malarstwem tzw. świata sztuki, tj. galerii i muzeów, z kolei sam artysta odwrócił się od tego świata. Gdyby nie Jan Ostroga i jego koledzy z Muzeum Etnograficznego w Krakowie (gdzie w magazynach zalegają całe stosy prac Grygnego, dostarczane przezeń z uporem przez lata i opatrywane załączonym biletem kolejowym linii Chorzów – Kraków, a później stopniowo przeznaczane do utylizacji),  prawdopodobnie w ogóle nie dowiedzielibyśmy się o fenomenie tego malarstwa. Ale owo „odkrycie” nastąpiło dopiero parę lat przed śmiercią artysty, który nie był już nim wcale zainteresowany. Janowi Ostrodze udało się jednak jakoś „oswoić” Grygnego, zaprzyjaźnić z nim i podjąć akcje promocji jego dzieł, zakończone sukcesem, również w  zagranicznych galeriach sztuki art brut.

Wystawa NIEZNANY NIKOMU w Muzeum Śląskim w Katowicach (XI 2015) była obszerną ekspozycją, a przecież prezentującą zaledwie jakiś niewielki procent całej twórczości Grygnego, z kolei ledwie niewielką część tego możemy oglądać na wystawie w lubelskiej Galerii Art. Brut. A jednak nawet w tak małym wycinku widać już na pierwszy rzut oka wszechstronność tego malarstwa, jego niejako „wszystkożerność” – czy to w portrecie, pejzażu , czy też w wielkoformatowych kompozycjach stricte kolorystycznych o charakterze quasi-kosmologicznym. Sprawia to jakieś szczególne światło przenikające i zarazem emanujące z tych obrazów. Przypomina się owo oksymoroniczne „ciemne świecidło”, pojęcie kabalistyczne, określające dwoistość mocy emanacji Najwyższego i Bezkresnego. Właściwie żaden z tych obrazów nawet nie stara się stwarzać jakiejś iluzji przedstawiania czegoś na kształt tak zwanej rzeczywistości, choćby i umownej. Jeśli nawet w przybliżeniu mają to być pejzaże, to są to raczej pejzaże umysłu. Lub wręcz „antypodów umysłu” – jak to powiadał Aldous Huxley, pisząc o malarzach mistykach, m. in. o Wiliamie Blake’u. Podobnie, jeśli mają to być portrety, to bywają raczej efektem odbicia postaci w lustrze umysłu malarza. Grygny jakby nie tyle malował to, co oglądał, ile raczej przedstawiał swój rezonans z tak zwanym światem i rzeczywistością drugiego człowieka, to znaczy ów momentalny i wyjątkowy zawsze akt, w jakim jego własny umysł rezonuje z czymś, co na zewnątrz; z czymś „innym”, co także jest żywe i zmienne. Stąd też niewątpliwie ekspresyjny charakter tego malarstwa, bo próbuje ono jakby wręcz uchwycić doznania momentalne, błyskawiczne, „epileptyczne skoki serca” – jakby to rzekł Słowacki.

Równoległym i w pewnym sensie osobnym nurtem tej twórczości są rysunki zapełniane autoreferencyjnym tekstem; tysiące łańcuszkowych duktów w mało czytelnej kaligrafii  wypełniających, zwykle dookolnie czy „mandorlowo”, rysunek czegoś na kształt ludzkiej głowy lub postaci. Prace te mają wyraźny charakter listów bądź notatek, których upublicznianie wydawało się autorowi z jakichś względów ważne. Na tyle, że dostarczał je setkami i tysiącami, na wszelkim dostępnym papierze, od nutowego i milimetrowego po serwetki  i karteluszki,  i opatrywał stemplowanym znaczkiem skarbowym. Teksty niekiedy bywają także swego rodzaju aforyzmami, na przykład: POLSKA JUTRA, TO GARSTKA I JUŻ WAS WIDZĘ (20 V 1978 r.). W tej rysunkowej praktyce widać jednak wyraźną intencję autora, by jakoś przecież przekonać odbiorców do własnego języka, chociażby przekornie, przez demonstrację absurdalności i nieczytelności tekstów, połączonych na przykład z erotycznym charakterem samych rysunków. Wypada chyba jednak  stwierdzić gorzko, koniec końcem wedle konwencji art brut , że te kilometry kaligrafowanych tekstów mógłby w gruncie rzeczy równie dobrze zastąpić jednym w nieskończoność powielanym hasłem: OTO JESTEM!

Nie czuję się uprawniony ani kompetentny, by prognozować  bądź wyrokować, czy Władysław Grygny może okazać się polskim Vincentem Bis. Zwłaszcza zważywszy niewiedzę o nieodkrytym jeszcze dotychczas ogromie jego dzieła. Ale czasem w środku nocy myślę, że ta historia miała szanse, by potoczyć się zupełnie inaczej lub w ogóle się nie wydarzyć. W XX i XXI w. w  scenerii metropolii kulturalnego europejskiego kraju… Może wystarczyłoby w tym celu zmobilizować  jedynie odrobinę szacunku dla… Inności?

Na lubelskim wernisażu NIEZNANEGO NIKOMU kurator Sonia Wilk stwierdziła, że Władysław Grygny w końcu… zwyciężył. „I moje będzie za grobem zwycięstwo!…” – powiada wieszcz w „Beniowskim”. Jan Ostroga opowiadał natomiast, jak przy okazji odwiedzin Grygnego w jego mieszkaniu-pracowni fascynował go widok licznych garnków wypełnionych po brzegi popiołem i niedopałkami, nigdy nie opróżnianych…

Czy tylko popiół zostanie i zamęt,
Co idzie w przepaść z burzą? Czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament…. – pyta inny rysownik, w „Pamiętniku artysty”.

Władysław Grygny zmarł w październiku 2017 r. w domu opieki PCK w Chorzowie, gdzie został umieszczony pod koniec życia. Cyprian Kamil Norwid zmarł w maju 1883 r. w przytułku Domu św. Kazimierza w Paryżu.

Bo nie jest światło, by pod korcem stało,
Ani
sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest, by zachwycało
Do pracy – praca, by się zmartwychwstało…

Cyprian Kamil Norwid, Promethidion, 1851

Pin It on Pinterest